Pewien znajomy wystartuje w wyborach samorządowych. Jak powiada, ma plan działania, którym z pewnością przekona wyborców do głosowania na niego. On szykuje się na wielki sukces, ale rzeczywistość uszykowała jemu oraz wyborcom rozczarowanie.
Ten znajomy pan zapalił się do idei wyborów w okręgach jednomandatowych na tyle, że choć działa w obszarze komitetu wyborczego, to jednak absolutnie na własną rękę. Po wyborach, jak mówi wygranych dla niego, również nie zamierza grupować się w klubie radnych. - Będę działał tylko dla moich wyborców i w porozumieniu z nimi, zgodnie z ich wytycznymi - zapowiada.
Pal sześć, że jeszcze nie przeczytał Kodeksu wyborczego, w punkcie o niezwiązywaniu nawet radnego gminnego instrukcjami wyborców. To jeszcze można doczytać i skorygować w kampanii wyborczej.
Gorsze jest coś innego - działanie w nieświadomości, a przez to wprowadzanie wyborców w błąd. Pan ów ma bowiem jednopunktowy „program", który już lansuje w okręgu przyszłego swego kandydowania. Co ważne, ten „program" spotyka się z bardzo przychylnym przyjęciem ze strony elektoratu, bo jego realizacja załatwiłaby bardzo ważną dla mieszkańców okręgu sprawę.
Sęk jednak w tym, że zadanie mające być trampoliną do rady miejskiej, będzie realizowane już na początku 2015 r. i potrwa ledwie kilka miesięcy.
Jest duże prawdopodobieństwo, że radny in spe tego nie wie, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że nie mają o tym pojęcia jego wyborcy. Zostało to bowiem zapisane w sążnistych planach wieloletnich, które i tak są często zmieniane i aktualizowane. Kto by więc przedzierał się przez gąszcz urzędowej literatury? Mało kto (nawet z kandydatów) pójdzie do urzędu osobiście grzebać w papierach. Więcej osób sięgnie po wiedzę do internetu, ale przedtem trzeba wiedzieć czego się szuka.
W każdym razie kandydat jak najbardziej może radnym zostać. Radnym jednopunktowego „programu", który już na starcie będzie nieaktualny. I nawet gdyby tę kilkumiesięczną realizację gminnego zadania w części zapisać radnemu na plus, to wciąż to strasznie mało i nieefektywnie. Można powiedzieć, że taki jednopunktowy radny, jak w tym przypadku, po 4-5 miesiącach powinien złożyć funkcję, bo wyczerpał się jego mandat społeczny, gdyż zadanie zostało wykonane.
Od lat są przypadki radnych jednego zadania lub tematu. Raz się im coś udaje przeforsować, ale częściej nic z zamiarów nie wychodzi. Tymczasem za pracę radny otrzymuje dietę. Nie są to małe pieniądze, bo w Płońsku to czysty przychód rzędu 10 tysięcy złotych rocznie. W całej kadencji przynosi to wpływ wystarczający na zakup niezłego nowego auta lub innych sprzętów czy gadżetów. Można więc być milczącym i kompletnie nieaktywnym członkiem rady miejskiej, a przy tym dorobić sobie niezłą ekstra kasę na własne wydatki. Czy o to chodzi?
Póki jeszcze pora, bo rejestracja kandydatów na radnych mija dopiero 7 października, warto, aby sami kandydaci zastanowili się, czy nie są czasami materiałem na takiego radnego jednego zadania lub tematu. Jeśli tak, to szkoda waszego czasu, nadziei mieszkańców okręgów, a także pieniędzy publicznych na obligatoryjne diety.
Działanie zadaniowe, zryw w jakieś konkretnej sprawie to raczej domena organizacji społecznych czy po prostu aktywnych obywatelsko nawet pojedynczych osób, które są w stanie wokół sprawy zrobić szum, zebrać poparcie i projekt przedstawić samorządowi.
Na tej zresztą formule oparta jest idea działalności rad osiedli, których w Płońsku jest 13. Nie cieszą się jednak te struktury zbyt wielkim zainteresowaniem mieszkańców, w tym przecież osób aktywnych, które jednak swoją energię chcą materializować w radzie miejskiej. Wynika to z błędnego przekonania, że siła nawet pojedynczego radnego miejskiego jest nieporównanie większa od mocy przedstawicieli osiedlowych. Można powiedzieć tak: rzeczywiście wpływ rad i zarządów osiedli na sprawy mieszkańcom najbliższe jest zbyt niski, tak jak zbyt wysokie są aspiracje niektórych radnych jednego tematu.
To pierwsze trzeba wzmocnić, głównie przez zwiększenie aktywności mieszkańców, a to drugie wykorzeniać, bo radny z jednopunktowym „programem" jest dla samorządu po prostu zbyt kosztowny.
Czy warto wybierać osobę, której celem wejścia do rady miasta jest np. ustawienie znaku drogowego przy ul. X, progu zwalniającego, ułożenie asfaltu na krótkiej uliczce (co i tak jest w planie), albo nazwanie ulicy, czy stworzenie placyku zabaw? Nie warto, bo koszt radnego zbyt wysoki w porównaniu z efektami.
Interpelacje, zapytania i interwencje m.in. w sprawach ważnych dla mieszkańców to też dziedzina zajęć radnego, ale nie ten obszar jest głównym polem działania naszych przedstawicieli.
Miasto jest jak bardzo duże przedsiębiorstwo użyteczności publicznej, w którym stale trzeba ważyć, mierzyć i dzielić tak, by ogólny bilans roczny nie zakończył się wypadnięciem poza granicę deficytu ustaloną przez ministra finansów, bo w tedy klops. „Bilans musi wyjść na zero" w przypadku prawie wszystkich samorządów jest marzeniem ściętej głowy, więc także radny powinien mieć na tyle obszerną wiedzę o mieście i zadaniach samorządu, by nie pleść andronów i wiedzieć czego dotyczą głosowania.
Jeśli chce się więc być radnym dobrym, trzeba praktycznie codziennie wykonać kawałek niezłej pracy, której efektów nie widać od razu. Ba, mogą być dla wyborcy w ogóle niezauważalne, gdyż głębsze dyskusje o finansach, planowaniu inwestycyjnym, działalności szkół i przedszkoli, budowie dróg etc. toczą się w komisjach, albo z urzędnikami samorządu. To są w skrócie główne obszary (plus działalność kontrolna), którymi powinien zajmować się na co dzień dobry radny.
Fajerwerki sesyjne, facecje, bon moty i złośliwostki rzucane publicznie, to tylko cienka otoczka wokół samorządowej codzienności.
Dlatego radny jednej sprawy lub jednego tematu jest złą inwestycją wyborczą, bo będzie nas kosztował drogo.
Nam potrzebni są radni 4 na 4 - działający równo przez cztery kwartały każdego roku, przez cztery lata kadencji. Tacy ludzie, którzy niezależnie od wieku i wykształcenia mają szersze spojrzenie na sprawy całego miasta, bo tym muszą się zajmować i podejmować decyzje; ludzie, którzy dadzą swój czas i energię, by po prostu służyć innym, potrafiący dopilnować, by uchwała przez nich podjęta była zrealizowana oraz tacy przedstawiciele, którzy słuchając innych umieją na bazie zgłaszanych przez mieszkańców spraw przedkładać samorządowi kompleksowe rozwiązania problemów leżących w kompetencjach samorządu, albo nawet poza nie wykraczających.
Trzeba mieć po prostu w sprawach miasta „głowę sześć na dziewięć" - jak mawiał Heniutek Lermaszewski w serialu „Dom". A jeszcze lepiej, aby kandydaci i przyszli radni mieli taką głowę, ale spojrzenie panoramiczne i głębokie, bo czas naiwnych entuzjastów i radnych jednego tematu już się chyba w samorządzie skończył. W każdym razie powinien.
Piotr Kaniewski