Lech Wałęsa powiedział kiedyś „przyszłem" - i ktoś go poprawił, że się nie mówi „przyszłem" tylko „przyszedłem", a on odpowiedział podobno na to: „Nieważne przyszłem czy przyszedłem, ważne, że doszłem... albo doszedłem". Ta kwestia: wybór pomiędzy poprawnością podejścia i subiektywną oceną Lecha Wałęsy, jego filmowego alter ego, Roberta Więckiewicza, a także mistrza Andrzeja Wajdy i nieszablonowego autora scenariusza Janusza Głowackiego, wyznaczy każdemu linię oceny samego filmu „Wałęsa. Człowiek z nadziei", bohaterów tej historii oraz faktycznej historii jako takiej.
Bardzo ciekawym i rzadkim eksperymentem jest wcześniejsze przeczytanie książki-relacji o tworzeniu scenariusza, a dopiero potem obejrzenie samego filmu. Tak jest w przypadku nowego obrazu Andrzeja Wajdy, bo Janusz Głowacki praktycznie równolegle z premierą wydał książkę pt. „Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy".
Co ciekawe, sam Głowacki w części przyznaje, które sceny Wajda wyrzucił, jakie sugerował napisać, ale też i Głowacki do końca nie wie, jak to zostało ostatecznie poukładane.
Mam więc (i ci, którzy „Przyszłem..." przeczytali) pewien obraz sytuacji tworzenia dzieła ekranowego, ale na szczęście jeszcze samego filmu nie widziałem, co uczynię dopiero podczas płońskich projekcji w dniach 13-18 grudnia.
Już przed premierą było wiadomo, że film Wajdy wywoła poruszenie, oburzenie, wściekłość i z drugiej strony - wzbudzi podziw dla twórców oraz samego głównego bohatera. Historia lubi dystans, a o ile wobec lat 70-ych i 80-ych taki dystans już mamy, bo dla niektórych to wprost historie starożytne, to wobec ludzi z tej epoki dystansu w większości nie mamy.
Wielu z nich - symboli wydarzeń Grudnia '70, Sierpnia '80 czy Okrągłego Stołu żyje, niektórzy nawet nadal aktywnie uczestniczą w życiu publicznym. Tak też jest z Lechem W. - jak go w książce Głowacki nazywa.
Nie tyle warstwa pokazanych w filmie realiów z czasów Gomułki, Gierka czy Jaruzelskiego wzbudza komentarze, co osoba Wałęsy rzeczywistego, ocenianie jego zachowań, krytyka, obelgi i sądy.
Całą tę otoczkę wokół filmu trafnie opisał Janusz Głowacki:
„Kiedy się mój parkingowy dowiedział, że piszę scenariusz o Lechu Wałęsie, zapytał:
- Panie Januszu, Bolek czy nie Bolek?
Więcej pytań nie miał.(...)
O ile pamiętam, to arcybiskup Józef Życiński zauważył, że gdyby IPN prowadził dochodzenie w sprawie Kany Galilejskiej, to niektórzy badacze by się koncentrowali nie tyle na samym cudzie, co na tym, dlaczego zabrakło wina, kto był odpowiedzialny za jego dostawę, który z Apostołów pił najwięcej i czy może coś chlapnął po pijanemu."
Skąd my właściwie to znamy? - to już nie Głowacki.
Temperatura wokół filmu Wajdy oraz czas, w jakim odbyła się premiera, wbrew napięciom dobrze służą refleksji nad tym, kim i gdzie jesteśmy po tych 43 latach od Grudnia, 33 od Sierpnia i blisko ćwierćwieczu po Okrągłym Stole, bo „Wałęsa. Człowiek z nadziei" kończy się sceną wystąpienia przywódcy „Solidarności" przed amerykańskim Kongresem.
Ta scena zresztą, jak przyznaje Janusz Głowacki, była dla Andrzeja Wajdy od początku kluczowa dla obrazu. I ten fakt ma także dwojakie znaczenie uniwersalne, bo chodzi i o prostego chłopaka z kujawskiej wsi, który dzięki szczęściu, zakrętom historii i własnym predyspozycjom robi gigantyczną karierę światową, i chodzi też o Polskę, która dzięki odwadze i determinacji wielu, wielu ludzi bezkrwawo wyszła z niebezpiecznego wirażu.
Dlatego też Wajda kończy film momentem największego triumfu reprezentanta Polaków, a nie ciągnie historii dalszej już w czasie kontrowersyjnej prezydentury Wałęsy.
Jemu chodzi o pokazanie drogi, zawiłości i niebezpieczeństw czasów socjalizmu w Polsce oraz prób przeciwdziałania niesprawiedliwości i poniżeniu zwykłych ludzi.
Takich ziaren piasku wpadających w tryby ówczesnej machiny władzy było wiele. Wałęsa okazał się kamieniem, który w te tryby został wieloma rękami wrzucony, pewnie trochę się pokruszył, ale mechanizm został zatrzymany. Dziś za to na tym kamieniu bada się i mierzy każdą rysę, choć chętniej robią to ci, którzy w czasach już historycznych raczej woleli stanąć z boku.
Janusz Głowacki - jak przyznaje - miał nieco inny pomysł na scenariusz, bardziej amerykańską historię na ekran, niż łączenie prawdziwych nagrań archiwalnych z wkomponowanym w nie odtwórcą roli głównej Robertem Więckiewiczem.
Być może jest to kolejna klamra Wajdy spinająca polskie historie od Mateusza Birkuta (Człowiek z marmuru) przez redaktora Winkla i Maćka Tomczyka (Człowiek z żelaza), po Lecha Wałęsę z najnowszego obrazu. Każdy film z tego tryptyku mówił coś istotnego o ludziach i czasach, choć żaden nie kończył się bezapelacyjnym sukcesem, tak jak „Wałęsa. Człowiek z nadziei".
Zapewne nie udało się Wajdzie specjalnie ukryć swoich wałęsowskich sympatii, pewnie nawet specjalnie tego nie chciał, bo też życie Lecha Wałęsy i ogólnie życie wielu ludzi tamtych lat nie było do pozazdroszczenia. Należy im się więc swoisty hołd artystyczny.
Nie wiem, jak dzisiejsi dziarscy dwudziestoparolatkowie lub trochę starsi uprawiający jakąś politykę znieśliby taką oto historię, że wprost z ulicy są zwijani do radiowozu. Jest problem, bo mają dziecko w wózku, a ten nie mieści się do „suki". Muszą iść więc skuci z wózkiem na komendę w asyście mundurowych, a na „dołku" razem z nimi musi siedzieć głodne, maleńkie dziecko.
Dziś taki działacz zwołalby w areszcie konferencję prasową, zapowiedziałby procesy - jak jeden z pijanych posłów. A wtedy?
O tym także jest ten film - bo triumf poprzedzały czasy upokorzeń, prowokacji i podłości. A naprzeciw potężnego aparatu systemu, kto? Lech Wałęsa, zwykły facet ze stoczni, jakich wielu, choć mający to szczęście (lub wręcz przeciwnie) znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.
Lecz czy Wajda z Głowackim opowiadają nam tylko o Lechu?
Oceńmy sami.
Piotr Kaniewski
Film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei" (z rewelacyjną - jak mówią ci, którzy już film wiedzieli - rolą Roberta Więckiewicza) już w Płońsku.
Seanse w kinie „Kalejdoskop"
13 XII - g. 16 i g. 19
14 XII - g. 19
15 XII - g. 16 i 19
18 XII - g. 16 i 19