Poseł Niesiołowski i Platforma Oburzonych dla obrony swoich argumentów tłumaczenia świata stosują kalkomanię. Biernie na to patrzy PO i partie lewicy, a PiS choć oburzonym kibicuje, to też nie zaproponuje im nowej perspektywicznej wizji. Natomiast każdy z wymienionych poleca nam szczaw i mirabelki, od których można dostać zabójczego rozwolnienia i niczego poza tym.
Stefan Niesiołowski, chcąc skrytykować raport w sprawie liczby niedożywionych dzieci w Polsce, sam na siebie zastawił pułapkę. Dziadek pokoleniu wnuków nie wytłumaczy obrazkiem sprzed 60 lat niczego z ich współczesności. Tak więc opowieści o tym, jak to gorzej drzewiej bywało nie polepszą obrazu współczesności u osób, które nie powinny w XXI w. w dużym kraju europejskim myśleć o dożywianiu się na nasypach kolejowych i dziko rosnących drzewach jako alternatywie wynikającej z bezrobocia rodziców.
To porównanie czasów w wykonaniu posła PO jest obrazowe dla jego pokolenia, bo ci ludzie rzeczywiście widzą, jak kraj zmienił się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, ale nie jest zrozumiałe dla osób, które zostały wychowane w innych realiach, a obecnie mogą sobie porównać jedynie czasy względnej prosperity i nadziei z lat 90-ych z obecnymi realiami, gdy tracą pracę, dochody i częstszym gościem jest u nich windykator niż św. Mikołaj.
Platforma Obywatelska mogła inaczej wytłumaczyć skrót myślowy swojego posła, ale na horyzoncie pojawiła się Julia Pitera. Warszawska posłanka z Płocka powiedziała otóż, że część dzieci niedożywionych jest z własnego wyboru - nie jedzą śniadań. Jeśli to nawet we fragmencie prawda, to tłumaczenia Pitery wpadły w zupełnie inny kontekst toczącej się dyskusji „szczawiowo-mirabelkowej", a słowa te zepchnęły PO do narożnika jako partię szydzącą z biedy.
Nawet jeśli rację ma prof. Czapiński, że niedożywionych dzieci jest ok. 80 tys., to i tak, a może tym bardziej, jest to wstyd. Przecież ta liczba to takie cztery Płoński, więc jeśli dużego kraju nie stać na otoczenie opieką tak małej liczby młodych osób, to o jakim rozwoju i skoku cywilizacyjnym w ogóle mówimy.
Szczaw i mirabelki posła Niesiołowskiego wzbudziły gorącą dyskusję o polskiej gospodarce, kryzysie, bezrobociu i nakręcającej się spirali społecznego niezadowolenia grożącego buntem. Ale cóż z tego, skoro i strona rządowa, część opozycji parlamentarnej, i związki zawodowe proponują rozwiązania już sprawdzane, które mogą tylko niekorzystne zjawiska pogłębić.
W sobotę 16 marca w historycznej sali Stoczni Gdańskiej odbyło się pierwsze spotkanie Platformy Oburzonych, grupującej mniejsze i większe organizacje i ruchy społeczne w liczbie około 100. Organizatorem spotkania był NSZZ „Solidarność", a paradoks polega na tym, że w sensie systemowym związek ma duży udział w powstaniu takiego ustroju, który z istoty generuje bezrobocie i dramaty ludzkie. Ten sam mechanizm, również z udziałem zawiązków, doprowadził do upadku stocznię jedną i drugą, kopalnie tudzież inne wielkie zakłady, będące niegdyś ostoją pracowniczego ruchu wolnościowego.
Dziś „Solidarność" i centrala OPZZ grzmią w jednym szeregu, ale w kwestii rozwiązań stoją w miejscu - nawet nie udają, że rozumieją mechanizm systemowy, a na tym tle ich żądania są uwsteczniające. Nie różnią się w tym od partii opozycyjnych w parlamencie, które zresztą nowy ruch chce „wypikować" podobnie jak rządzące PO-PSL, choć mała to pociecha, bo następstwo nie byłoby sprawniejsze.
Brak wizji i odwagi cechuje nie tylko rząd i opozycję, ale też związki zawodowe, bo wszyscy uprawiają kalkomanię.
Poza sporem o wiek emerytalny głównym objawem wkurzenia oburzonych związkowców jest wysokość tzw. płacy minimalnej. Do końca grudnia wynosiła ona 1500 zł, a od nowego roku doszła do 1600 zł brutto. Związkowcy uważają, że tylko podnoszenie tej kwoty bazowej zagwarantuje wyższe zarobki pracującym, a miejsca pracy bezrobotnym. Przy tym domagają się zakazu stosowania umów cywilno-prawnych („śmieciówki"), co też ma wpłynąć na redukcję bezrobocia.
W obu postulatach związkowcy, szczególnie z „S", dają do zrozumienia, że urodzili się wczoraj, a z powstaniem patologicznego systemu nie mają nic wspólnego, choć go co sił tworzyli. A nawet Lech Wałęsa mówi bez ogródek, że wszystko przegrał - nawet gospodarkę, którą w latach 90-ych rozkradli i zbudowali dziki kapitalizm. Lecha jednak „S" nie słucha.
Nowa forma kryzysu jaki trawi gospodarki i społeczeństwa wymaga dalszego spojrzenia niż tylko w bieżącej perspektywie. Łatanie dziur, bo takie mamy działania rządu i roszczenia związków, daje pozorny oddech najsłabszym, ale nie zabezpiecza na dłużej. Nie ma jednak woli zastosowania innych rozwiązań w duchu dywersyfikacji i deregulacji także w sferze pracowniczej, cały czas kalka.
Wysoka płaca minimalna gwarantowana jest najlepszym rozwiązaniem dla państw bogatych, gdy panuje dobra koniunktura, a w dodatku ma się coś, co przynosi stałe duże dochody gospodarce (ropa, gaz ziemny, gigantyczny eksport). Ale nie zabezpiecza wiecznie przed niekorzystnymi zjawiskami.
Francja, która stosuje system płacy minimalnej wcale dzięki temu bezrobocia nie redukuje, a odwrotnie - powiększa je (ponad 9 proc. oficjalnie - 2011 r.). Z kolei Niemcy, nie mając tej zasady, bezrobocie utrzymują na poziomie 4 proc z opcją na redukcję. Różnica dalsza polega też na tym, że w obu krajach inaczej związki zawodowe wypełniają swoje zadania - we Francji bardziej po Polsku, ale też przy zgoła innym systemie socjalnym i prawa pracy, w Niemczech bardziej po gospodarsku, gdzie związek zawodowy jest rzeczywistym partnerem państwa lub właściciela zakładu. To wynika z tradycji zapoczątkowanej już za Bismarcka.
W Polsce za to nie ma tradycji dialogu z poszanowaniem praw drugiej strony, ale nie ma też poczucia obowiązku znajomości realiów i mechanizmów ekonomicznych. Rządy - ten czy inne - związki zawodowe traktują jak wrzód na tyłku, same będąc przekonanymi o własnej mądrości. Związki z kolei brną coraz głębiej w konfrontację i roszczeniowość. Na marginesie za to pozostaje przedsiębiorca, który wedle wizji związkowców jest ich niewolnikiem. Tak, bo słuchając postulatów i opisu rzeczywistości w wykonaniu związków można odnieść wrażenie, że tworząc przedsiębiorstwo z opcją zatrudnienia innych osób, automatycznie jest się zakleszczonym w relacji - założyłeś firmę i masz nas, to płać, a nas nie interesuje, skąd weźmiesz.
Nie jest ważne, że pomyleniu ulegają pojęcia obrót, przychód i dochód, ani to, że większość małych i średnich przedsiębiorców jest łupiona przez państwo gorzej niż pracownicy, a co ważniejsze większość pracodawców występuje na rynku samodzielnie, nie zrzesza się po prostu, nie chodzi na marsze i protesty, nie wali kamieniami w warszawskie siedziby władzy.
Za to jeśli tysiące pracowników huknie w Warszawie z grubej rury, to rząd przykucnie, zwalając koszty na pracodawców. Czy to jest sukces związkowy? Nie.
Podobnie jest w kwestii płacy minimalnej. Jej podwyższanie i ustalanie jednego pułapu na obszarze całego kraju jest działaniem hamującym dla gospodarki, a umacniającym jedynie duże ośrodki. To założenie na własną zgubę lansują związkowcy, którzy na wysokość pensji i koszty życia patrzą z perspektywy dużych ośrodków - Gdańska, Warszawy czy aglomeracji śląskiej. Tam rzeczywiście kwota minimum brutto w wysokości 1600 zł wydaje się śmiesznie niska, ale z kolei tam właśnie jest ją firmie łatwiej zarobić.
Z kolei w małych ośrodkach oraz na terenach o dużym bezrobociu, bez przemysłu i bez perspektyw na niego, przy gospodarce opartej w przeważającej mierze na handlu detalicznym i drobnych usługach, za to przy słabym popycie z przyczyn finansowych, dużej konkurencji i małej populacji zarobienie tych 1600 zł jest problemem olbrzymim. A do pensji brutto dochodzą jeszcze inne koszty pracownicze, co daje łącznie ponad 2000 tysiące złotych kwoty miesięcznie niezbędnej do utrzymania etatu. A gdzie zysk firmy z przeznaczeniem na zakup towarów, rozwój, reklamę czy też dochód - pensja właściciela, bo przecież także po to zakłada się firmy.
W Płońsku, Nowym Mieście i Raciążu, czy też w Zambrowie, na Podlasiu czy na Rzeszowszczyźnie uzbieranie na koszty pracownicze jest o niebo trudniejsze niż w Warszawie, Gdańsku lub Krakowie. To jest jasne, ale nie dla wszystkich.
Stąd upieranie się związków, ale też rządu, przy jednolitym dla całego kraju pułapie płacy minimalnej w zatrudnieniu nie dość, że dobija małe i średnie przedsiębiorstwa w Polsce lokalnej, to w otchłań bezrobocia spycha nie tylko pracowników, ale i pracodawców. Powoduje też kolejne negatywne zjawiska rujnujące gospodarczo regiony, redukuje lokalny potencjał przedsiębiorczości i uniemożliwia konkurencyjność wewnętrzną. Po prostu, zasada jednolitej płacy minimalnej w całym kraju rujnuje Polskę lokalną, a wzmacnia duże ośrodki, czyli wbrew nowemu stanowisku rządu ewidentnie wspiera budowę gospodarki wokół aglomeracji.
W sukurs temu idą związki, bo wbrew swoim hasłom i postulatom przyczyniają się do zapaści gospodarek lokalnych i do wzrostu bezrobocia na tych obszarach.
Skoro w Biblii nie jest zapisane, że płaca minimalna musi być jednolita w całej Polsce, to znaczy, że bez narażenia się na gniew Boży także rząd polski i polscy związkowcy mogą zastosować zasady logiki w gospodarce.
Przecież na podstawie danych makroekonomicznych dotyczących zasobności, kondycji gospodarczej, potencjału ludzkiego, kosztów życia i kosztów wytworzenia dochodów można opracować najpierw modele regionalnego zróżnicowania płacy minimum, a potem je choćby testowo wprowadzać.
Skoro już musi być pułap minimum, to niech on chociaż będzie adekwatny do warunków danej strefy. To może ożywić lokalne rynki pracy bardziej, niż uporczywe windowanie kosztów bez relacji z realiami społecznymi i gospodarczymi. Konkurencyjność regionalna właśnie poprzez zróżnicowanie kosztów pracy będzie bardziej ożywcza społecznie i gospodarczo niż pompowanie pieniędzy na szkolenia z autoprezentacji, których efektów nie ma jak przetestować, bo w promieniu 50 km roboty brak.
Takie założenie będzie bardziej sprawiedliwe, bo jeśli w Warszawie realny koszt życia jest wysoki (bo jest), to tam płaca minimalna może wynosić nawet 2500 tys. zł, za to w Płońsku o 900 zł mniej, a np. na rubieżach Podlasia czy w okolicach Sieradza 1000 zł.
Rozwiązanie to może oznaczać przypływ rozsądku u właścicieli wielu firm, które będą zmuszone uciekać z dużych miast. Dziś wiele także rdzennie polskich przedsiębiorstw, mając zakłady produkcyjne w małych ośrodkach, jednocześnie posiada siedziby i jest zarejestrowanych w Warszawie lub innych dużych miastach. Powoduje to, że znaczna część przychodu jest zżerana przez koszty stałe związane z funkcjonowaniem w wielkim mieście. Prestiż kosztuje (co odbija się na zwykłych pracownikach), a poza tym gros podatków wpływa do kasy samorządu właśnie w mieście rejestracji. Konkurencyjność regionalna w kosztach pracy (oraz innych opłatach) może spowodować spore oszczędności w kosztach reprezentacyjnych, pomoże wygenerować dodatkowe środki na inwestycje i wzrost płac realnych, a także poprzez zmianę rejestracji wesprze samorządy lokalne tej „małej Polski". A tam mogą zacząć działać kooperanci, tam też może utworzyć się dodatkowy rynek odbiorców produkcji lub usług, co potęguje obrót przy zastosowaniu konkurencyjnych cen w związku z obniżeniem kosztów pracy i zmianą polityki ws. lokalizacji firmy głównej.
Zróżnicowanie regionalne kosztów pracy spowoduje także nowy typ migracji wewnętrznej oraz wpłynie na deregulację cen detalicznych w regionach. Paradoksem jest bowiem to, że mając mniej pieniędzy od mieszkańców dużych miast, ich odpowiednicy z regionów biedniejszych lub bardzo biednych za podobne produkty spożywcze i przemysłowe płacą podobnie. Siła przeciętnej np. warszawskiej pensji jest znacznie wyższa od miesięcznych dochodów Polaków z innych regionów, ale ceny podobne, co powoduje ogromne dysproporcje w procentowym udziale wydatków spożywczych w budżetach miesięcznych przedstawicieli tych miejsc. A to jest jeden z podstawowych wskaźników jakości życia.
Przy takiej regionalnej deregulacji kosztów pracy nawet „Biedronka" zaniechałaby ogólnokrajowego cennika, na rzecz zwiększenia obrotów przy dostosowaniu cen do danego potencjału regionalnego.
Jest oczywiście ryzyko, że obniżenie obligatoryjnej pensji minimalnej prowadziłoby do nadużyć ze strony pracodawców, ale tu wreszcie mogłyby w pełni swoją siłę i skuteczność okazywać związki zawodowe uwolnione od politycznego zbawiania świata.
Poza tym obniżenie minimum w niektórych regionach nie musi oznaczać spadków płacy realnej dla pracownika, bo podniesienie konkurencyjności powinno zwiększać obroty i dochody oraz przełożyć się na regionalne ustabilizowanie pułapu średniej płacy. Nie każdy przedsiębiorca jest głupcem dążącym do wyciskania maksymalnych zysków osobistych bez perspektywicznego patrzenia w stabilną przyszłość, którą zapewniają dobrze wynagradzani pracownicy.
Nie wierzę jednak w pozytywny efekt nawalanki pomiędzy Platformą Oburzonych a Platformą Obywatelską, bo obie siły w sferze rozwiązań nie są gotowe do rozmów i działań. Ten konflikt jest kolejną odsłoną walki PiS z PO, walki ciepłej wody w kranie z IV RP. Mimo zmiany dekoracji tak to wygląda, a zapowiadana rewolucja lub rewolta stworzy tylko nowe igrzyska, bo chleba z niej nie będzie.
Obecny kryzys jest głęboki i strukturalny, bo jest kosztem globalizmu, a na to nie ma odpowiedzi w napisanych już książkach. Trzeba sięgnąć dalej, bo skoro państwa uspołeczniają długi systemów bankowych, za co płacą de facto obywatele, ale zyski dalej trafiają do rąk prywatnych wąskiej grupy osób, to znaczy, że ustrój neoliberalny zjadł sam siebie, a systemy polityczne wymagają nowych definicji i rozwiązań społecznych.
Polska kalkomania uprawiana przez oburzonych i partie nie pasuje do tej rzeczywistości. Nie nadąża po prostu. Ale żeby coś zmienić, trzeba odwagi, wyzwań i nowych rozwiązań. Więcej wizji - mniej telewizji, jak mawiał klasyk.
Tak jak poseł Niesiołowski szczawiem i mirabelkami, tak i oburzeni swoją retoryką wywołują społeczne ruchy tektoniczne, ale z tego w polskim kotle niczego smacznego uwarzyć się nie da. Zostanie dym i bulgot, ktoś się poparzy, ktoś zatruje...
Piotr Kaniewski
Fot. Internet, dodatki redakcja - kliknij i powiększ.