Z zakończonego konklawe kilku kardynałów pewnie wyszło oszołomionych, bo wskazówka Ducha Świętego wychyliła się dla nich zbyt mocno. Nowy papież z innej kultury religijnej i społecznej dla Europy i Polski może oznaczać wstrząs w silnie zhierarchizowanym i dworskim tutejszym kościele.
Obserwator różnych zdarzeń lubi porównania, bo to daje większe poczucie pewności i przewidywalności - przynajmniej w sferze intencyjnej. Dlatego wybór nowego papieża Jorge Mario Bergoglio Polakowi przypomina zaskakujący wynik konklawe z października 1978 r.
Jeśli się chce widzieć, to dostrzec można podobieństwo pomiędzy kardynałem Jorge Bergoglio a kardynałem Karolem Wojtyłą, nie tylko życiorysów, ale okoliczności w jakich rodziło się ich powołanie.
Obaj na zawsze związali się z Kościołem mając za sobą inne doświadczenia cywilne.
Gdyby nie wybuch wojny, to Karol Wojtyła zapewne najpierw dokończyłby rozpoczęte w 1938 r. studnia polonistyczne na UJ, a dopiero potem wybrał się na teologię. Czasy i okoliczności przyspieszyły tę decyzje.
Nieco później na „końcu świata" Jorge Bergoglio rozpoczął i ukończył w Buenos Aires studia na wydziale chemii i stał się naukowcem. W podobny sposób jak Wojtyła, bo zaskakujący dla otoczenia, młody Bergoglio skierował się ku studiom teologicznym i filozoficznym. Różnica była taka, że Argentyńczyk związał się najpierw z zakonem jezuickim, by dopiero po 10 latach przyjąć święcenia kapłańskie, natomiast Polak szybko włożył księżą sutannę i po studniach w kraju pojechał kontynuować naukę do Rzymu.
Dalej znów jest podobnie - praca od podstaw, od funkcji najzwyczajniejszego w świecie proboszcza w małej parafii, po sukcesywne pięcie się w hierarchii kościelnej nie za pomocą intryg, lecz dzięki sile osobowości, przesłaniu wiary i przymiotom intelektu.
Obaj przyszli papieże dorastali i żyli w realiach innych niż ich odpowiednicy z Włoch, Francji czy USA. Zarówno Polska jak i Argentyna od lat 40-ych do 1989 r. przechodziły trudne chwile społecznie i politycznie. Tam Peron i rządy jego następców w doktrynie nacjonalistycznej oraz realiach tzw trzeciej drogi, z okresem ostrego konfliktu państwa z Kościołem; tu u nas najpierw wojna z całym jej bestialskim okrucieństwem, a potem czasy realnego socjalizmu, stalinizmu, małej stabilizacji czy gierkowskiej konstytucji wasalizującej Polskę wobec ZSRR.
Argentyna po wojnie miała swoich bandytów z importu - byłych funkcjonariuszy hitlerowskiej Rzeszy, w tym samym czasie Polska miała bandytów rodzimych ze wsparciem zza Buga.
W obu krajach przełomem był rok 1989, chociaż Karol Wojtyła był już wówczas od 11 lat papieżem i miał swój udział w europejskich przełomach ustrojowych, a ksiądz Bergoglio nie był nawet biskupem, co zarzutem nie jest, gdyż późnej zaczynał posługę kościelną i jest o 16 lat młodszy od swojego wielkiego poprzednika.
Te podobieństwa życiorysów i okoliczności są ważne, bo przekładają się bezpośrednio na styl wypełniania posługi i sprawowania kolejnych funkcji w Kościele, łącznie z tą najważniejszą.
Zarówno Wojtyła jak i Bergoglio współpracowali z Kurią Rzymską, ale nie byli rezydentami i stałymi uczestnikami watykańskiej codzienności przed wyborem konklawe. To jest ten argument, który świeckim ludziom Kościoła, ale też katolikom de nomine (jak piszący te słowa) daje nadzieję, że statek chrześcijański wypłynie na morza, a nie będzie dalej tkwił na intelektualnej mieliźnie, gdzie intryga wewnątrzwatykańska i włoskie walki frakcyjne powodowały, że kościoły katolickie w poszczególnych krajach realizowały swoją mutację wiary i relacji z wiernymi.
Balon pękł podczas pontyfikatu Benedykta XVI, a decyzja papieża Ratzingera o ustąpieniu z tronu może być prawdziwym przełomem w nowożytnych dziejach chrześcijaństwa katolickiego.
Pewnie po wyborze Jorge Bergoglio wielu hierarchom, ale też zwykłym księżom nieco zmarszczyły się sutanny w dole pleców, bo czas najwyższy na to.
Nie chodzi tyle o rzymskich kurialistów, bo to inna bajka, ale o naszych rodzimych funkcjonariuszy kościelnych. Funkcjonariuszy, bo nie pasterzy. Rzadkość to dziś w Polsce nawet w małych parafiach, by ta szczególna rola przewodnika duchowego i wspornika na różnych zakrętach życiowych była wypełniana z szczerej chęci, duchowego wezwania, serdecznie i bez zadęcia.
Przyda się dlatego latynoamerykański jezuita z „końca świata" i z innym doświadczeniem w relacji z ludźmi, by podobnie jak Jan Paweł II nadać nowe tempo.
W naszym przypadku pontyfikat papieża Polaka nadawał ten ton do 1989 r., gdzie Kościół żył ludzkimi sprawami, wspierał opozycję, ale tez lał oliwę na relacje społeczeństwo-władza ze skutkiem w postaci bezkrwawej rewolucji.
Niestety po przełomie Kościół polski traktując Jana Pawła II jako nietykalną tarczę rozpoczął realizację katastrofalnej dla siebie polityki i doprowadził tym samym do zubożenia Kościoła jako ostoi wiary, nadziei, pomocy, ale też ważnej instytucji życia intelektualnego.
Nie ustrzegł się polski Kościół pychy i żądał od państwa i ludzi rewanżu. Tym gorsze to zjawisko, że dotyczyło rewanżu materialnego i politycznej uległości, która na dobre zaburzyła relacje państwo-Kościół.
Wiele takich działań, a także kultywowanie zbyt ludowo-mechanicznego traktowania wiary zarówno przez księży jak i wiernych, doprowadziło do odsuwania się od Kościoła wielu ludzi, którzy szukali czegoś więcej.
Kościół zajęty sobą, lokowaniem się w nowych realiach, gdzie bierność instytucji i przedstawicieli państwa dała funkcjonariuszom kościelnym ogromne fory w każdej dziedzinie, nie zauważał, że topnieje jego siła w sprawie kardynalnej - wspólnota uległa degradacji. Ilościowo nie wygląda to najgorzej, ale co do jakości, to nawet sami co odważniejsi i myślący księża i zakonnicy przyznają - jest fatalnie.
Obecny Kościół w Polsce w swej ogólności nie inspiruje, nie toczy poważnej debaty, nie zaskakuje intelektualnie, ale jedynie straszy, grozi i wymaga. W ten sposób na fali wielkich zdarzeń - wyboru i pontyfikatu Karola Wojtyły, przełomu ustrojowego, demokracji i tak wyczekiwanej wolności - sternicy polskiego statku dali najpierw wiatrom porwać żagle, urwać ster i osiąść na mieliźnie.
Dążenie do życia w luksusie, gromadzenie dóbr materialnych i budowa takiej doczesnej potęgi jest dobrze znana nie tylko z podwórek biskupich, ale też parafialnych. To wszystko wzmocnione jeszcze uległością otoczenia, w tym czołobitnością ze strony władz świeckich i polityków krajowych i lokalnych, gubi polskich kardynałów, arcy- i biskupów, prałatów, dziekanów, proboszczów i wikarych.
Piszą o tym i obrazują to media krajowe oraz lokalne. Robią to jednak dość rzadko, bo krytyka ludzi kościelnej hierarchii za ich niechlubne ludzkie postępki wywołuje jedynie agresję pod hasłem ataku na wiarę. Tak nie jest, ale właśnie w realiach hegemonii kościelnych funkcjonariuszy i bezkrytycznych ich obrońców, zapanowała moda na zagłuszanie i deprecjonowanie krytyki oraz osób jej się dopuszczających. To dstręcza od udziału w tej cześci życia publicznego, nawet jeśli w wiekszosci krytykami sa ludzie do tego Kościoła przynależący, choć często wypchnięci na jego margines.
Poprzez tak dobre samopoczucie, iluminację omnipotencji, dochodzi do zdarzeń zawstydzających - nie zwykły proboszcz z zapadłej wioski, ale nawet polski kardynał w swych wypowiedziach zachowuje się jak ignorant i arogant. Oczekiwaną głębię refleksji opartą na wiedzy i znajomości świata, ludzi i ich problemów zastępują frazesy i banały, jak ten choćby, że „z krzyża się nie schodzi" w kontekście ustąpienia Benedykta XVI.
To jak ma zachować się ten zwyczajny proboszcz, skoro przykład ma w gazecie czy w telewizji?
Pociechą na tym zachmurzonym niebie jest np. kardynał Kazimierz Nycz, też jakby z polskiego końca świata. Jest wielu innych księży i hierarchów, którzy siebie, wiarę i ludzi traktują poważnie, a swoją misję chcą pełnić odpowiedzialnie, jednak to wciąż za mało, a poza tym nie przebijają się przez także w Kościele istniejący szklany sufit.
Dlatego wybór Jorge Segoglio dla takiego jak ja nominalnego katolika stanowi w dobrej wierze przyjmowany znak nadziei na nowe otwarcie.
Papież Franciszek jest jezuitą, co oznacza, że aby służyć ludziom musi po pierwsze nieustannie się kształcić, by być na bieżąco z duchem swoich czasów - jeden z kanonów zakonu. Po drugie, musi być tam, gdzie decydują się losy świata - też główne założenie bractwa.
Polska i Europa mają co prawda różne doświadczenia związane z działalnością zakonu jezuickiego - dobre i złe, ale inne są za to te doświadczenia w Ameryce Południowej, tak samo inaczej niż jego europejskich odpowiedników wyglądała droga brata Jorge.
Z faktów historycznych wystarczy wspomnieć wielki opór jezuitów wobec wykorzystywania i niewolenia ludności autochtonicznej w Brazylii, Argentynie, Chile czy Peru, co doprowadziło do olbrzymich napięć pomiędzy Watykanem a Portugalią i Hiszpanią, zakończonych czasowym zerwaniem stosunków dyplomatycznych i stało się jednym z argumentów do kasaty zakonu w XVIII w.
Z rzeczy nowszych trzeba powiedzieć o innym niż europejski stylu posługi księdza, biskupa czy kardynała Bergoglio oraz jego odpowiedników w tym rejonie świata. Ogromne znaczenie w budowaniu dobrych relacji z ludźmi ma tam wspólne doświadczenie historyczne i społeczne, otwartość (czasem nawet zbyt spontaniczna), ale tez codzienne obcowanie ze światem olbrzymich kontrastów i potrzeb milionów ludzi.
Tego nie doświadczają ani rzymscy kurialiści, ani nawet polscy kardynałowie lub biskupi, a zdarza się, że zwykli księża zamykają na to oczy, mając problemy pod nosem.
W tym ludzkim i społecznym wymiarze, a także w związku z inną metodologią sprawowania posługi, nowy papież także dla Polski może stać się żywym dowodem zmiany na lepsze.
Ludzie potrzebują wspólnoty rzeczywistej, a nie tylko wynikającego z tradycji, a dla niektórych z obowiązku czy dla oczekiwanej korzyści bywania w kościele. Ten papież może to zmienić, chociaż ciężko uwierzyć, że zdrowy wiatr szybko powieje również w Polsce, także w małych parafiach.
Pontyfikat papieża z Argentyny nie oznacza jednak żadnej głębszej rewolucji w doktrynie Kościoła. Na pewno cud się nie zdarzy w kwestii luzowania zasady celibatu czy zgody Kościoła na małżeństwa jednopłciowe. Nie będzie też zmiany podejścia do problemu aborcji. Ale zważywszy na to, że Franciszek jest naukowcem, to może chociaż będzie zielone światło na dyskusję i wzajemną wymianę rzeczowych argumentów, bo Kościół też nie może zamknąć oczu na fakty - w gronie wierzących są i homoseksualiści, i osoby heteroseksualne żyjące w związkach niesakramentalnych.
Także w tym obszarze są możliwości znajdowania wspólnego mianownika doktryny ze współczesnością, podobnie jak w kwestii zwiększania roli kobiet w życiu Kościoła czy wzmacnianiu roli wiernych we wpływie na życie parafii - w kwestiach wiary, sprawach personalnych i finansowych. Tak działają wspólnoty w Ameryce Południowej, dlatego - w przeciwieństwie do Europy, tam kościół, się rozwija, bo służy ludziom.
Za to raczej na pewno Kościół zmieni powszechnie podejście do sakramentu chrztu dla dzieci spoza związków małżeńskich i zacznie ich wreszcie bez oporów udzielać, a także zajmie się sprawami biedy i wykluczenia społecznego.
Akurat w tym zakresie jego stanowczy głos byłby potrzebny wobec struktur i instytucji państw, które z doktrynerskich przesłanek nie dość, że biernie się zjawiskom przyglądają, to jeszcze stymulują pogłębianie się rozwarstwienia społecznego. To także wyzwanie dla Kościoła w Polsce, tyle że najpierw niektórzy musieliby pozbyć się ze szkatuł srebrników, za które zaprzedali wrażliwość i empatię.
Chciałbym, żeby Kościół przy tym papieżu także w Polsce czymś na plus zaskoczył, teraz niechby odmienił swoje oblicze. Niechże skruszy tę skorupę zbudowaną z poczucia wyższości, powszechności i omnipotencji, zanim będzie za późno. Już dość żerowania na zasługach papieża Polaka, na pozytywnych efektach przemiany ustrojowej i dobrej roli Kościoła w okresie PRL.
Czasy się mocno zmieniły i jeśli Kościół w Polsce nie chce być wyłącznie bastionem wydumanej myśli polsko-narodowej w poczuciu światowej misji w tym zakresie, a chce być żywą, przystępną wspólnotą, w której się rozważa, dyskutuje, pomaga i rozwija, to teraz ma dobry czas na nowe otwarcie. Okno jednak kiedyś się zamknie..
Piotr Kaniewski