Kto z aktora Macieja Stuhra robi agenta wiadomej opcji szkodzącej Polsce i Polakom („prawdziwym"), ten albo „Pokłosia" nie oglądał, albo wyszedł z seansu przed finałowymi scenami filmu Pasikowskiego. Jest to jednak film polski, o Polakach, ale z bardzo uniwersalnym przesłaniem.
Chociaż jedna z warstw obrazu złożona z dwóch wątków może być niczym żądło dla najostrzejszych krytyków tego filmu. I dlatego pewnie tak protestują, o czym za chwilę.
Dwa pierwsze płońskie seanse „Pokłosia" nie zapiszą się w księdze rekordów frekwencyjnych kina „Kalejdoskop". Z widzów piątkowego i sobotniego seansu można by skompletować pewnie ze trzy cztery rzędy widowni. Trudno oceniać, dlaczego frekwencja nie dopisuje.
Może płońszczanie wybrali wygodne fotele kin warszawskich, a może ściągnęli sobie już dostępne w necie „piraty" pod innym tytułem? Może ludzie przestraszyli się tej gorącej dyskusji trwającej od dnia premiery 9 listopada, tych oskarżeń i pewnego szantażu, że kto na ten film pójdzie, przyłącza się tym samym do środowiska Polakom wrogiego. Jeden z polityków prawidłowej opcji ogłosił przecież, że filmu nie widział i nie będzie oglądał, ale wie, że jest to obraz rodaków hańbiący, na dodatek współfinansowany z pieniędzy publicznych poprzez Instytut Sztuki Filmowej.
Może płońszczan zniechęca jednowymiarowość rozmowy o tym filmie w kontekście stosunków polsko-żydowskich zakończonych zbrodnią, albo też obawa przed drastycznością scen?
Być może to wszystko naraz albo poszczególne elementy wpływają na słabe zainteresowanie tym filmem. Niepotrzebnie jednak. Opieranie się wyłącznie na trailerach, recenzjach i w większości wyolbrzymionych komentarzach wytwarza zupełnie krzywy obraz tego, co rzeczywiście można w kinie zobaczyć.
Po obejrzeniu pełnej wersji „Pokłosia" mam o tym filmie zdanie lepsze niż po oglądzie niekompletnej jego wersji, tudzież po przeczytaniu iluś tam recenzji i setek komentarzy.
Z pewnym niepokojem szedłem na seans, bo a nuż się okaże, ze Pasikowski podokładał scen i dialogów, podkręcił niektóre wątki i że rzeczywiście film nabrał jednoznacznie antypolskiej wymowy.
Nic z tych rzeczy. Obejrzałem dwugodzinny film o ludziach i zdarzeniach, które nie tylko, że miały już miejsce w historii pod każdą szerokością geograficzną, to na dodatek dzieją się nadal. Oczywiście wszędzie indziej w ramach tamtejszych realiów.
Poza tym przekonałem się, że Józef Kalina (Maciej Stuhr) mimo ludzkiego współczującego odruchu nie jest jednak świętoszkiem, ale tak bardzo przynależy do swojej społeczności, że obecne nazywanie aktora zdrajcą jest nieporozumieniem. Dlatego twierdzę, ze nagonka na Stuhra jest bezsensowna, a jej powstanie uzasadnić można tylko chęcią podgrzewania nastrojów podziału społecznego i z filmem nie ma nic wspólnego.
Kto w ten sposób komuś „tłumaczy" film Pasikowskiego zapewne go nie oglądał, albo wyszedł przed kluczowymi scenami - podkreślam.
Zbrodnie z pazerności, chciwości, zazdrości i z zemsty są wpisane w historię ludzkości. Wszędzie były, wszędzie są i zapewne dalej będą się zdarzały. "Na świecie jest dużo kurewstwa. Nic z tym nie zrobimy, ale nie musimy przykładać do tego ręki" - powiedział Władysław Pasikowski, odnosząc się nie tylko do swojego najnowszego filmu, ale do sytuacji ogólnej i jej własnej oceny.
Aby jednak sztuka uzyskała wyraz, wzbudziła dyskusję, debatę, ścierała się z rzeczywistością, prowokowała do zagłębienia się w siebie, by pobudzić do przemyśleń - musi sięgnąć po takie środki wyrazu i w tym przypadku taką historię, by widzem potrząsnąć. Potrząsnąć, ale nie zabić wstrząsem, by zwrócić uwagę nie tyle na to co widać na ekranie, ale na to, co ma stanowić przesłanie. Nie zawsze te dwie narracje idą równolegle.
Tym bardziej nie idą w filmie, który jest kompilacją kilku gatunków - thrillera, kryminału sensacyjnego i trochę horroru.
Władysław Pasikowski, Paweł Edelman (zdjęcia), Allan Starski (scenografia) oraz Jan Duszyński (muzyka) zrealizowali film, jakiego jeszcze w Polsce nie nakręcono. Wszystkie elementy: reżyseria, zdjęcia, scenariusz, scenografia i muzyka współgrają ze sobą, dzięki aktorom tworząc film mroczny, twardy i zagrany przez Macieja Stuhra i Ireneusza Czopa oszczędnie w środkach wyrazu, ale przez to bardzo serio.
Czy gdyby „Psy" Pasikowskiego (także ze zdjęciami Pawła Edelmana) dotyczyły wydarzeń dziejących się w środowisku esbeków z komendy policji na Woli czy na Grochowie, to wzbudziłyby taką dyskusję i stałyby się tak ważnym filmem obrazującym przełom ustrojowy w Polsce? Nie, bo nie mogłyby zawierać większości elementów, które z tego filmu znamy, bo akcja musiała się dziać na samym szczycie budowy nowych struktur, by dać widzowi szeroki kontekst, aby sam sobie mógł „dośpiewać" resztę. Tylko w takiej skali zbudowany scenariusz mógł pokazać kilka warstw ówczesnych zdarzeń, dylematów, cwaniactwa i zagubienia, zazdrości i zbrodni. Akcja z komisariatu na Grochowie byłaby kolejnym tylko filmem obyczajowym.
Po dwudziestu latach od „Psów" Pasikowski znów sięgnął po temat bolesny, świeżo w sumie wyciągnięty na światło dzienne, chociaż znany od lat.
Mógł - powiadają - poczekać ze dwa lata i nakręcić wstrząsającą fabułę o kobiecie, która obecnie przebywa w areszcie, bo przez lata mordowała swoje nowo narodzone dzieci, ukrywając je na strychu, w stawie, czy zakopując je. Tu też wioska siedzi cicho, nikt niczego nie widział, niczego nie słyszał... Ani sąsiedzi, ani zazdrosny partner, ani ksiądz, ani opieka społeczna - po prostu amba. Dla fabuły mógłby pojawić się jeden odważny, który wiejskie brudy - zbrodnię i zmowę milczenia - wyciągnąłby na światło dzienne. Przy okazji odbyłoby się pranie innych brudów, a prawomyślny skończyłby z toporkiem w plecach.
Też by Pasikowski ukręcił z tego niezłą fabułę z przesłaniem, które jednakowoż nie zaspokoiłoby oczekiwań środowisk antyaborcyjnych, bo ten reżyser piszący scenariusze prostych dróg po prostu nie szuka. To byłby też ważny film, jednak na razie stało się „Pokłosie", do którego autor dojrzewał długo i równie długo zbierał fundusze. Właśnie po to, by na nieobojętnej w zasadzie nikomu historii opowiedzieć parę bolesnych prawd o ludziach, czasach i obyczajach.
Jeśli polskie środowiska twardej prawicy oraz wszelkie ruchy i organizacje z przedrostkiem wszech- „biorą na klatę" rozprawienie się z Maciejem Stuhrem, który stał się twarzą całej produkcji, to czynią to powodowane gigantomanią, a nie chęcią wzbudzenia w sobie odrobiny refleksji. Taką postawę też w tym filmie zresztą widać.
Jeśli ktoś chciał robić film o amerykańskim przemyśle niewolnictwa i zbrodniach przez to popełnianych, to historię budował na kanwie losów jednej społeczności lub opierał na jednym kluczowym wydarzeniu. Podobnie pokazanie bezsensu wojny wietnamskiej i jej tragicznych skutków dla jednostek ludzkich opierano na zdarzeniach dziejących się w obrębie małej grupy.
Mówiąc wiele o ludziach, całych społeczeństwach, państwach lub świecie sztuka obrazuje to konkretem, w przypadku filmu, książki, reportażu jest to z amerykańska zwana human story. Na tym polega uniwersalizm. To samo zrobili twórcy i aktorzy „Pokłosia". A dlatego Pasikowski wybrał na temat tragiczną śmierć Żydów z jednej wsi i także tragedię ich oprawców, by - moim zdaniem - tworząc tym wyborem osi scenariusza ogromne napięcie, powiedzieć jednak o wiele więcej w temacie relacji międzyludzkich niż tylko o samych stosunkach polsko-żydowskich wczoraj, dziś czy jutro.
To film o złu siedzącym w człowieku i wydobywanym w różnych okolicznościach i na różną skalę. To też film o chciwości właśnie prowadzącej do zbrodni, zakapioryzmie, cwaniactwie i wyrachowaniu (wykorzystanie okoliczności okupacyjnych dla zdobycia korzyści materialnej), zawiści i zazdrości osobistej prowadzącej do krwawej zemsty (ojciec głównych bohaterów i żydowska dziewczyna) oraz o zmowie milczenia i strachu przed utratą dóbr, gdyż wszyscy po pachy unurzani są w okrutnej tajemnicy sprzed lat.
Wstrząsająca historia, na razie bez miejsc i jej sprawców, wywołuje u normalnego człowieka jedną reakcję, to jest złe!
Ale po dodaniu nazwisk, twarzy, cmentarnych symboli innej kultury i działalności Józefa Kaliny we mgle staje jednoznaczność oceny zachowania jego ojca i reszty mieszkańców wsi przed laty. No tak, to jest złe, ale...
I według mnie właśnie o tym jest ten film, o ludziach (nie tylko Polakach), którzy w teorii są bardzo dobrzy, w abstrakcyjnej ocenie hipotetycznych wydarzeń również, jednak w starciu z rzeczywistością pojawia się dylemat: kiedy uruchomić autocenzurę, gdzie wytyczyć granicę dochodzenia do prawdy, co ważniejsze - sumienie czy aktualna rzeczywistość, kiedy machnąć ręką na przeszłość, kiedy zabić, gdy fakty absolutnie przeczą wyobrażeniom?
Spalenie ludności żydowskiej wsi (26 rodzin) jest nawiązaniem do zbrodni w Jedwabnem, chociaż ta nazwa tam nie pada. Jest za to długa scena płonącej stodoły. Nie to jest jednak w tym filmie najważniejsze, ale Żyd - wcześniej sąsiad, z którym się żyje normalnie, a dziewczyny („to za tym Avramem wodziły oczami wszystkie. Ładny był chłopak, czarny...) - przez rzeczywistość wojenną i okupacyjną jeszcze bardziej inny, bardziej obcy. Łatwy cel, bo przecież i tak by go wywieźli...
O ile w „Psach" osią filmu były wydarzenia i sprawy wagi najwyższej w sensie zdobywania władzy i jej tworzenia, to w „Pokołosiu" osią są zdarzenia z wojny, które właśnie przez kontekst żydowski nakładają na widza ciężar dokonania własnej oceny. Czy jesteśmy w stanie jednoznacznie potępić zbrodnię, jeśli wiemy już, że przy okazji trzeba zmierzyć się ze stereotypem?
Przecież właśnie przed takimi dylematami stawały społeczeństwa innych krajów i regionów - w Stanach i RPA w kwestii rasistowskiej, w byłej Jugosławii w kwestiach narodowych i religijnych, w Australii w sprawach zbrodni i dyskryminacji Aborygenów, obecnie w wielu krajach Europy w kontekście rozprzestrzeniania się islamu. Wszędzie w swoim czasie, we własnych realiach ludzie na takie pytania odpowiadali i muszą odpowiadać na takie pytania, mierzyć się z wyzwaniem.
Dla nas takim probierzem jest zdarzenie opowiedziane w „Pokłosiu". Nie żyliśmy z Murzynami, Aborygenami, wyznawcy Allacha byli prawie niewidoczni, za to praktycznie wszędzie mieszkali z nami Żydzi. I w sensie postaw oraz ocen nikt dotąd w filmie takiego dylematu w Polsce nie postawił. Zło bezwzględne, czy zło, ale...?
Mimo wszystko w tych warstwach film jest uniwersalny - każde społeczeństwo ma coś ze swej historii za uszami i każde w różnych okresach musi mierzyć się z bolesnymi faktami. Po odpowiedzi na te fundamentalne pytania poznaje się jednak społeczeństwa nowoczesne.
Widziałem jednak w „Pokłosiu" jeszcze dwie inne warstwy i być może właśnie to rozwściecza niektóre środowiska bardziej, niż tzw. kwestia żydowska, która dla tych krytyków może być jedynie parawanem.
Otóż we wsi filmowej mamy dwa Kościoły - dwie postawy. Proboszcz to reprezentant ekumenicznej linii żyjącego Jana Pawła II (akcja toczy się w 2001 r.), z kolei wikary - czyhający na funkcję - prezentuje linię przedsoborową i trzyma sztamę z większością wioski. Czyż nie jest to egzemplifikacja niepisanego podziału dzisiejszej Polski na Kościół „łagiewnicki" i „toruński"? Starcie postaw i filozofii głoszenia Słowa, choć tu proboszcz też nie jest jednoznaczny, gdy mówi bratu Józefa, że „miałem kazać o tym w niedzielę, ale pomyślałem, że sprawa ucichnie". Z drugiej jednak strony nie przeszkadza Józefowi w spełnianiu ostatniej posługi wobec zabitych, w przeciwieństwie do wikarego, który we wsi mąci w tej sprawie.
Jest też scena, w której Józek z Frankiem kopią dół w resztkach po przedwojennym domu ich rodziców. Tam natrafiają na szczątki spalonych w okupację ludzi, co potwierdza wcześniejsze domysły i słowa Zielarki oraz starego sołtysa.
Po tym wszystkim Józef przechodzi przemianę, którą kończy brutalna walka z bratem. Józek dokopał się tak głęboko w przeszłość, że runęły jego wyobrażenia o kochanym ojcu, więc prawda stała się najboleśniej właśnie dla niego groźna. Teraz wie, że tabu zostało złamane i chce sprawę załatwić po cichu, w przeciwieństwie do Franka.
Ten polski Amerykanin z Chicago, powróciwszy do rodzinnej wioski im bardziej brnie w historię (niechętnie, z „żydkami" na ustach), tym mocniej zdaje sobie sprawę z konsekwencji wydobycia z ziemi mrocznej historii. W przeciwieństwie do brata wie, że po A następuje B, ale pod wpływem starcia z Józefem, wyproszony z ojcowizny, odjeżdża nie podejmując działań...
Podejmie je później, ale do tego potrzebna jest następna tragedia...
Właśnie ten dylemat, choć uniwersalny, to jednak wpisujący się w historię naszego ostatniego dwudziestolecia uważam za najważniejszy w tym filmie - czyja prawda i jaka prawda jest najważniejsza?
Czy w obliczu zbrodni, takich czy innych, możliwe jest ich kategoryzowanie, ustalanie, która ma wyjść na wierzch, a którą zakopać lub nawet nie ruszać?
Czy w imię realizacji jakiejś jednej idei są prawdy prawdziwsze, bo dobrze służą?
Przestroga też płynie z tego taka, że wykopaliska życiorysowe ze świętych czynią oprawców, a ludzkie historie nie są z reguły proste i chwalebne.
Być może to jest żądłem „Pokłosia", które boleśnie ugodziło najostrzejszych recenzentów z jedynie właściwej opcji.
„Pokłosie" to nie jest film łatwy i jednowymiarowy. Tego ostatniego chcieliby jego najbardziej zagorzali krytycy. Tak jednak nie jest. Nie ma w nim bohaterów-postaci jednoznacznych, są ludzie z jednej strony chroniący mroczne tajemnice, z drugiej dwaj bracia przerażeni tym, co odkryli.
Józek Kalina (Maciej Stuhr) nie jest też Polakożercą. W efekcie pokazuje, że do tej wsi, do środowiska przynależy, choć nie wiedzą o tym ci, którzy do niego przyszli, ani tym bardziej autorzy nagonki na aktora, którzy w kinie nie byli albo wyszli z niego przed kluczowymi scenami.
Cóż, innych lubimy sądzić najbardziej.
Piotr Kaniewski
Foto: Filmweb.pl i Multikino.pl
PS.W Płońsku "Pokłosie" można jeszcze oglądać w środę i w czwartek o godz. 19.