Powrót nauczania religii do szkół, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, był sporym wyzwaniem dla oświaty. Trzeba było skierować spore środki, aby to sfinansować. Brakowało nauczycieli posiadających odpowiednie wykształcenie. Religii właściwie można było uczyć, mając maturę i jakieś kursy.
Księża nie bardzo spieszyli się z przyjęciem dodatkowych obowiązków. Tym bardziej, że wówczas jeszcze płace w szkołach były niskie. W tym względzie w miarę upływu lat nastąpił wyraźny wzrost. Od kilkunastu lat nauczyciele nie należą już do grupy społecznej o najniższych dochodach. Posiadając status nauczyciela dyplomowanego można w miarę nieźle zarobić. Dotyczy to także katechetów. Ich liczba w ostatnich latach znacznie wzrosła, a to za sprawą studiów, do podjęcia których Kościół wyraźnie zachęca. I rzeczywiście na uczelniach o charakterze teologicznym przybywa chętnych do studiowania.
Najczęściej są to studia zaoczne lub podyplomowe. Oczywiście trzeba za nie płacić. Za naukę, dojazdy, seminaria i obronę pracy magisterskiej. Dzięki opłatom wnoszonym przez studentów i dotacje z budżetu państwa uczelnie teologiczne kształcą przyszłych katechetów. I można powiedzieć, że jest to prawidłowość. Jednak absolwenci tych uczelni, którzy posiadają bardzo specyficzne wykształcenie, w większości przypadków zasilają obecnie grono bezrobotnych. Kilka lat wyrzeczeń, ponoszenia znacznych kosztów, stresów a na końcu mur. Tak mur i to kościelny.
Kościół bowiem zachęca do studiów, przeważnie odpłatnych, a następnie pozostawia absolwentów teologii katechetycznej na przysłowiowym lodzie. Czyli róbta co chceta i gdzie chceta. Tylko trzymajcie się jak najdalej od szkół. Bo tutaj wstęp mają przede wszystkim księża. To oni biorą etaty, całe, a nawet półtora, bo oczywiście mają w sobie potrzebę nie tylko bycia kapłanem w kościele, ale także nauczycielem.
A pobory pewnie biorą, bo nie wypada nie wziąć, skoro dają. Czy zatem księża uczyliby tak gromadnie religii w szkołach, gdyby nie otrzymywali wynagrodzeń? Może warto byłoby to sprawdzić.
Jak na razie, od 1 –go września księża katecheci wkroczyli do szkół uczyć religii. I spróbuj bezrobotny świecki katecheto uprosić któregoś z proboszczów, aby zechciał przydzielić Tobie choć kilka godzin. Nie do wyrwania, przecież uszczupliłoby to pobory, a ksiądz przecież w szkole pracuje na swoje utrzymanie. Śluby, pogrzeby, chrzty, półślubki czy taca to za mało. A przynajmniej nie wystarcza na godziwe życie. Trzeba dorabiać, a właściwie zarabiać w szkole.
I jest to krąg zamknięty. Dyrektorzy w szkole nie mają praktycznie nic do powiedzenia. Ksiądz otrzymuje łaskę potrzebną do nauczania od biskupa i uczy. Czyli jak w dobrze zorganizowanych strukturach, gdzie wstęp mają wybrańcy. Co łaska. Czyli od każdego księdza uczącego jakiś grosz, mówiąc delikatnie, wpada także biskupowi.
Oczywiście w szkołach uczą także katecheci świeccy, ci którzy zostali z lat poprzednich. Nie wypada się ich pozbyć, bo to oni stawili się w szkole do nauki religii, kiedy jeszcze płace były niskie. I to ich ratuje, bo kto wie, czy łaska nadania przez biskupa nagle by nie zgasła. Nie od wiatru tylko od zdmuchnięcia. Wydziały oświaty, dyrektorzy szkół muszą przymykać oczy, że ksiądz musi urwać się na pogrzeb i oczywiście lekcje powinni kończyć do trzynastej, bo musi zdążyć na obiad.
Niestety sytuacja, jaka powstała w całej Polsce, generuje coraz częstsze konflikty. Katecheci świeccy po skończonych studiach, za które zapłacili, kuszeni przez kościół, zgłaszają swoją gotowość do podjęcia pracy. Często są to osoby, które wcześniej brały czynny udział w życiu parafii. I za namową proboszcza poszli na studia. Niestety potem proboszcz przeliczywszy zyski i straty, wolał zatrudnić wikariusza.
A katechecie zalecał modlitwę najlepiej do Ducha Świętego. To właśnie On miał załatwić pracę. I na nic tu tłumaczenia, że przecież modlitwa u osoby, która poważnie traktuje swoją przynależność do kościoła, jest sprawą oczywistą. Natomiast zasłanianie się Duchem Świętym jest zwykłą hipokryzją. Oczywiście taki proboszcz będąc przecież osobą duchowną w dodatku w roku miłosierdzia bożego, nie zatrzaskuje drzwi kościelnych, a właściwie szkolnych. Każe przyjść za rok w maju. I tak od kilku lat. No cóż, pukajcie, a będzie Wam otworzone. Czy raczej popukajcie się w głowę, bo u mnie pracy nie dostaniecie. No chyba, że przyjdzie pismo od najwyższego.
Proboszczowie cieszą się z programu 500 plus, będzie więcej narodzin. I wydawać by się mogło, że ta radość to z miłości do dzieci.
Tylko jak pojąć słowa jednego z księży, który osobie starającej się już któryś rok o pracę katechetyczną, na pytanie, ,,czy moje dziecko ma jeść kit z okien?”, odpowiada ze spokojem - ,,tak, ma jeść kit”. Nie do wiary, a jednak. Proszę jaśnie wielmożnego księdza, mimo wszystko kiedy dobrodziej zasiądzie już do obiadu przygotowanego przez gosposię, życzę ,,smacznego”. Dziecko kitu z okien jeść nie będzie, tylko niech ksiądz przestanie wciskać kit z ambony. Jak to kościół dba o dzieci, o rodzinę. I że trzeba się dzielić z innymi. Czym, tym kitem?
Słowa, które głosicie, dotyczą także Was. No chyba, że patrzycie na świat tylko przez szybę. Bojąc się, żeby nie wypadła z braku kitu, bo wówczas poczulibyście, jak naprawdę smakuje codzienność.
Igor Kantorowski
fot.wyborcza.pl
pamiętam czasy gdy siostry i księża nauczali religii w salkach katechetycznych przy kościele,chodzili na zajęcia ci,którzy szczerze wyznawali wiarę,bez przymusu[także społecznego]czasami bywali po kryjomu ci którzy ponoć nie wierzyli,ale przychodzili z własnej nieprzymuszonej woli,z radością zgłębiali wiedzę i uczestniczyli w życiu parafialnym.A teraz?Muszą, narzucono,nakazano,presja jest ogromna,nie ma wyboru,a lekcja?Ksiądz odsypia,rzuca film,poszydzi i pośmieje się,często poplotkuje,stara się wyciągać informacje o rodzinie,nie ma czasu na prawdziwe nauczanie religii.Gdzie w tym nauka Chrystusowa?Może lepiej wrócić do sal przy kościołach?