Wielkie czasy wymagają odważnych liderów, którzy potrafią w imieniu ogółu podejmować trafne i słuszne decyzje. Dlatego uwielbiam demokrację, chociaż poradziłbym sobie w każdym systemie. Ale niech będzie, jak chciał Churchill, że demokracja może i jest idiotyczna, jednak nikt dotąd nic lepszego nie wymyślił. Ja myślę nad tym, ale na razie wyznaję przytoczony kanon.
Mawiają, że jestem terrorystą i satrapą. Nie mają racji, absolutnie. W naszym kółku zawsze kolektywnie podejmujemy decyzje w każdej sprawie. Uwielbiam długie dyskusje, nawet nocne. Przepadam za wyrafinowaną argumentacją moich oponentów, bo lubię ich zbijać z pantałyku i wszystkie odchyły od normy gasić w zarodku. Nikt nie może twierdzić, że ma kneblowane usta. Proszę bardzo, wygadaj się człowieku, zrzuć z siebie ten balast, który powoduje, że nie oceniasz jasno sytuacji. Dlatego te dyskusje tak długo trwają. Jednocześnie widzę, jak dzięki temu moim interlokutorom otwierają się oczy na Prawdę. Cóż więc dziwnego, że zawsze wdrażane są moje wizje, ale jako wybrane z wielu innych? Przecież na tym polega demokracja, prawda?
Twierdzenie, iż mam zapędy dyktatorskie, a ludzi trzymam krótko, jest fałszywe. Mam bardzo wielu kolegów i wiele koleżanek. Tak się utarło (nikt nie protestował), że raz w tygodniu (w czwartek o 18 – bo nie mam wówczas innych zajęć) udajemy się do naszej ulubionej restauracji. Zawsze na ten czas obsługa zestawia wszystkie stoły w jeden wielki, bo wie, że przychodzi niedługo nasza zgrana paczka. Ja karty nie biorę, bo wiem co zamówić. Natomiast moja kompania otrzymuje menu i może sobie poczytać ofertę. I zawsze, o zgrozo, kelnerzy dziwią się, że wszyscy zamawiamy pomidorową z ryżem, a na drugie gołąbki. Do tego obowiązkowo po dwie setki na twarz. - A czym tu się dziwić? – pytam niekiedy kelnerów. Przecież każdy może lubić pomidorową z ryżem i gołąbki, więc zamawia, bo żyjemy wszak w wolnym kraju, no nie? Sam ten zestaw uwielbiam, bo przypomina mi czwartkowy obiad u Mamusi. Tak samo kelnerzy dziwią się, że ja zapraszam, a inni płacą. Cóż poradzę, że nikt ode mnie nie weźmie pieniędzy? Przecież się mnie nie boją, bo jesteśmy fajną paczką starych kumpli.
Że mam mendowaty charakter? No to już potwarz! W swoim miejscu pracy stawiam na dobrą i sprawną jej organizację. Skoro wiem, jak tego dokonać, to uważam, że moim obowiązkiem było postawienie wszystkiego z głowy na nogi. Ja nie pcham się na stołki. Wystarczy mi patrzenie z boku, bo daje lepszą perspektywę, dzięki czemu inni unikają popełniania błędów. O, taki mój przełożony (powiedzmy) na przykład. Siedzi chłopina na ciepłej posadzie i niech tam sobie korzysta z luksusów władzy. Taki ma charakter. Ja znając jego trudną przeszłość i parę niezłych wpadek zaproponowałem jedynie, że nikomu nie powiem, a on sobie będzie mógł szpanować tym tytułem do woli. Przecież mógł nie przyjąć oferty. A tak ma święty spokój, ja za niego przecież pomyślę, bo znam się na robocie. A że gdy mnie widzi, to robi się na przemian biały i czerwony? Cóż, wysyła mi takie sygnały flagowe, bo to szczery patriota. Wiem, bo trzymamy sztamę od dawna. Lubimy i cenimy się wzajemnie.
Że wszyscy z mojego kręgu maja obowiązek dzielić się ze mną częścią swojej pensji? Nieprawda, nieprawda, nieprawda. Sami dają, dobrowolnie. Wiedzą, że prowadzę ożywioną działalność społeczną i z moich skromnych dochodów na wszystko by nie starczyło. To porządni ludzie, dlatego dorzucają się jak mogą na szczytne cele, a ja za nich wszystko załatwiam – przelewy, rozmowy i ustalenia. Wspieram więc choćby media z jednego miasta, bo cenię sobie Prawdę przekazywaną w sposób obiektywny i precyzyjny. Ale zawsze, kiedy dostaję dyplom ze swoim nazwiskiem, to pokazuję koleżankom i kolegom, żeby wiedzieli, iż to także ich zasługa, choć - co oczywiste - wszystkie nazwiska by się nie zmieściły. Nikt więc nie protestuje, bo każdy rozumie zasadę opisaną w Piśmie: „błogosławieni cisi, albowiem…”.
Jeśli mówią, że jestem cham i gbur, to albo chcą mnie zniszczyć, albo naprawdę nie rozumieją wyzwań naszych czasów. Biedni ludzie. Ja po prostu jadąc tu czy tam komunikacją publiczną (bo lubię kontakt z Narodem) siadam przy oknie i udaję, że kontempluję widoki. Faktycznie dopiero wtedy mam czas, by oddać się sprawom najważniejszym i patrzę w daleką przyszłość. Jak szachista Petrosjan, podobno najlepszy w dziejach, który przewidywał kilkanaście ruchów wprzód. Też odnoszę to samo wrażenie, widząc jak spełniają się moje zamiary i jak ludzie miękną w mojej obecności. Cóż, nic nie poradzę, że przerastam ich o głowę. No może nawet o dwie, ale to oczywiście przenośnia. Poza tym nigdy nikomu nie ustępuję miejsca w autobusie, metrze i pociągu, bo przecież bolą mnie kolana od wielogodzinnych bezpośrednich rozmów z naszym Stwórcą. Umacnia mnie ten dialog, a że odpowiedzi na wątpliwości są zbieżne z moimi wstępnymi ocenami, to tylko dobrze. Przecież nie będę się kłócił z Panem Bogiem!
Wreszcie po dniu pełnym starań o dobro innych, wracam do mego ukochanego domu. Zawsze mogę liczyć na serdeczne, choć pełne należnego respektu, przywitanie z sąsiadami, którzy codziennie są wcześniej ode mnie, bo im się nie chce długo pracować, a poza tym nie mają na głowie tyle co ja. W każdym razie codziennie podam rękę, wysłucham informacji o kłopotach. Wiedzą, że im każdego dnia służę radą i pomocą. Nie wiem tylko, czemu zawsze tak się pocą i trzęsą, kiedy z nimi szczerze rozmawiam? Przecież ja nikomu nie powiem, że X w młodości siedział za napad, Y ma kochankę, a Z kombinuje z VAT-em na wielką skalę. No bo przecież nic mi do tego. Szanuję prywatność wynikającą z kanonu demokracji liberalnej.
Lubię wdrapywać się na to swoje pięterko. To jak zdobywać szczyt górski, albo inne szczyty. O schodzeniu nie myślę. Więc staję przed drzwiami mego gniazda rodzinnego i zawsze ogarnia mnie wzruszenie. Tu opadają emocje, tu – na łonie rodziny – ukoję skołatane nerwy i naładuję akumulatory na trudy dnia kolejnego. Nigdy nie noszę kluczy, bo żona słysząc moje miarowe, acz energiczne kroki zawsze staje w drzwiach uśmiechnięta. I przy okazji zawsze wypoczęta. Nie wiem, co ona w tej swojej pracy robi. Śpi, czy co? Zresztą, co to za praca... Lepiej by w ogóle została w domu.
Ale w sumie to złota kobieta. Głos ma trochę zrzędliwy, dlatego mało się odzywa, a jeśli już sobie rozmawiamy, to na mnie spada ciężar dialogu. Jestem do tego przyzwyczajony, więc nie protestuję.
O czym to ja… Aha, więc wchodzę do mego gniazda, które zawsze pachnie obiadem i czuję wszechogarniającą harmonię i dobro sączące się wobec mnie od każdego z domowników. Cenią mój wysiłek, ja im za to daję splendor i szacunek otoczenia. To nic, że nie mamy żadnych przyjaciół ani nawet żaden znajomy nie przekroczył progu naszej twierdzy. Przecież wielkość zawsze oznaczała samotność i trzeba się z tym w imię dobra wyższego pogodzić.
Czasem tylko dochodzi u nas do swarów i sporów o jakieś drobiazgi – kupno samochodu czy budowę kolejnych domów dla synów. Nie lubię tej przyziemności, stąd zdarza mi się huknąć pięścią w stół i krzyknąć: Kto tu, do cholery, rządzi?!
Wtedy żona wstaje i nachyla się nade mną, prawie słodko pytając: No właśnie, kto?!!!!
- Oczywiście, że ty, moja droga – odpowiadam z przekonaniem.
Nie wiem tylko, dlaczego zawsze, ale to zawsze, wtedy mdleję…
Dobrze, że jest to mój tajny notatnik opatrzony specjalnym hasłem, więc nikt poza mną o tym wszystkim się nie dowie - chytrze zanotował dyktator.
A jednak…
Piotr Kaniewski